Urodziłam się w rodzinie „katolickiej”, a przynajmniej za takową się uważającą. Niby wierzyliśmy w Boga, ale Bóg, tak naprawdę, było tylko bardzo obco brzmiącym czymś w niedzielę w kościele. Poza tym wokół, a zwłaszcza w domu, słyszałam przekaz, że „Biblię to czytają księża” a to czy się zostanie zbawionym zależy od sumy przekazanej na kościół, więc to „nie dla nas, biednych”. Nikt mi nigdy nie opowiadał o innym Bogu: był tylko ten, którego zbawienie można sobie kupić, przed którym trzeba się w niedzielę pokazać w ładnym ubraniu i dać na tacę.
Rozmów o Bogu czy modlitwy w moim domu w ogóle nie było. Bóg to był raczej temat tabu, o którym się nie mówi. Był za to alkohol. Najtańszy, w dużych ilościach. Mój ojciec, przynajmniej od kiedy pamiętam, był alkoholikiem. Przepijał wszystko co było do przepicia, również te pieniądze które zarabiała moja mama. Był typowym „wioskowym pijakiem”, którego wszyscy znają i z którego wszyscy się śmieją. Przemoc fizyczna, psychiczna – to była u nas codzienność. Nie było dnia bez awantur, bicia, czasami strachu o własne życie. Mój ojciec kilka razy, realnie, próbował pozbawić mnie życia. Nienawidziłam go z całej siły z jaką może nienawidzić dziecko. Tak bardzo chciałam żeby zniknął. Moim największym marzeniem było to, by umarł. A jednocześnie nie miałam już ochoty sama żyć. Czułam się zagubiona, wstydziłam się za pijaństwo mojego ojca, za to że grzebał po śmietnikach, że nosiliśmy ubrania, które w nich znalazł, że czasami nie było co jeść, że śmierdziało alkoholem i moczem – bo mój ojciec wieczorami był już tak pijany, że nie był w stanie dojść do łazienki, że nie mieliśmy ciepłej wody ani ogrzewania. Cały ten wstyd chowałam głęboko w sobie i nie wiedziałam jak sobie z nim poradzić.
Nocą, gdy leżałam w łóżku, zatykając rękoma uszy, żeby nie słyszeć przekleństw mojego ojca, modliłam się żebyśmy dożyli poranka a jednocześnie żeby mój ojciec nie otworzył nigdy więcej oczu. Rano budziliśmy się cali i zdrowi, ale zdrowym budził się także mój ojciec.
Uznałam wtedy, że skoro Bóg nie wysłuchuje moich modlitw i mój ojciec nadal żyje to zwyczajnie Boga nie ma. Zaczęłam szukać czegoś innego. Jak za dotknięciem różdżki w moim życiu znalazły się: magia, satanizm, tarot. Zupełnie jakby ktoś tylko czekał z ofertą. Nagle dostawałam gazety na ten temat, książki, artykuły. Zaczęłam wierzyć, że to ja sama jestem sobie panią i władcą mojego życia, że to ja jestem swoim zbawicielem. Że Boga nie ma i nigdy nie było, jest tu i teraz i muszę z tego wziąć ile tylko mogę, że muszę „chwytać dzień”, korzystać z życia ile się da. I że nie muszę już na nikim polegać, a tym samym nikt mnie już nigdy nie zawiedzie bo będę liczyła tylko na siebie. Stwierdziłam, że ateizm jest jedyną słuszną „prawdą” w życiu. Wielki wybuch, ewolucja – to były przecież jedyne sensowne i racjonalne wytłumaczenia na wszystko. I tak naprawdę nie szukałam wtedy prawdziwych odpowiedzi, dopasowywałam odpowiedzi do moich przekonań jeszcze bardziej się w nich upewniając.
W wieku 18 lat związałam się z chłopakiem, do którego wyprowadziłam się po ukończeniu szkoły średniej. Zaczęłam studia. Potem praca. Nadal mieszkałam z tym samym chłopakiem. I wydawało mi się, że wszystko jest tak jak być powinno. Dobrze zarabiałam, mieszkałam z dala od mojego ojca, miałam ciszę i spokój. Nikt mnie nie bił, nie wrzeszczał. Imprezy w weekendy, zakupy w galeriach. Nic mi nie brakowało a jednocześnie coś w tym wszystkim było nie tak. Nadal coś zgrzytało w tym z pozoru „idealnym” obrazie. Co chwilę podejmowałam decyzje, które, jedna po drugiej, były coraz gorsze. Nie rozumiałam tak naprawdę co się dzieje. Byłam szczęśliwa a jakoś tego szczęścia nie czułam. Miałam w sobie ogromną pustkę, której niczym nie potrafiłam zapełnić. Żadna ilość alkoholu, imprez do 3 nad ranem, książek, szukania nowych hobby nie były w stanie dać mi prawdziwej satysfakcji.
Poznałam wtedy mojego obecnego męża, zostaliśmy przyjaciółmi. Długie rozmowy sprawiły, że zaczęłam się zastanawiać co jest nie tak ze mną, że nie odczuwam tej radości, którą powinnam. Wtedy też pierwszy raz w życiu, jesienią 2011 roku, wróciło do mnie wspomnienie z dzieciństwa. Wspomnienie, które długi czas były schowane głęboko w mojej podświadomości. Przez większość mojego życia myślałam, że to normalne, że z pewnego okresu w życiu nie ma się w ogóle wspomnień. Ja zawsze miałam tak jakbym nie istniała przed 11 rokiem życia – była pustka w głowie. Wspomnienie, które wróciło było wspomnieniem czasu niedługo po moich 6tych urodzinach, przed 1 września, gdy miałam zacząć szkołę podstawową.
Mój starszy brat był zawsze moim bohaterem, który obiecywał, że będzie mnie chronił, opiekował się mną. Tak go pamiętałam przynajmniej. Tego dnia zrozumiałam, że obietnice nie zawsze są dotrzymywane. Tego dnia mój brat zgwałcił mnie po raz pierwszy. Miał wtedy 15 lat. Nie wiem jak długo trwał cały proceder wykorzystywania. Mam zaledwie przebłyski wspomnień z tamtego okresu i podejrzewam, że mogło się ciągnąć kilka lat. I, o ironio, dziękuję Bogu, że w mojej pamięci nie pozostało za wiele z tego okresu. Wtedy też w moim domu pojawiła się pornografia: czasopisma, filmy pornograficzne były czymś co było na co dzień, tak jak alkohol.
W momencie, w którym wróciło tamto wspomnienie, poczułam się jakby ziemia mi się usunęła spod nóg. Przepłakałam dwa dni. Zaczęły się myśli samobójcze. Czułam się jakbym była na samym dnie rozpaczy. Jednocześnie, po jakimś czasie, zrozumiałam dlaczego całe moje życie traktowałam mężczyzn z rezerwą, wręcz strachem. I żeby zabić ten strach, automatycznie stawiałam siebie na pozycji atakującej, na pozycji kogoś kto ma kontrolę nad sytuacją, kto decyduje o wszystkim. A przynajmniej wydawało mi się, że kontroluję. Bo z drugiej strony miałam w sobie ogromną pustkę, która krzyczała z tęsknoty za miłością ojca, za potrzebą akceptacji, miłości, poczucia bycia kochaną. Za wszelką cenę więc robiłam wszystko by otrzymać to, czego mi brakowało, a jednocześnie mieć kontrolę nad wszystkim. Okazywałam mężczyznom pogardę, brak szacunku, manipulowałam nimi a jednocześnie szukałam w nich potwierdzenia własnej tożsamości i wartości. Wydawało mi się, że poprzez seks jestem w stanie właśnie to osiągnąć. Teraz dopiero rozumiem jak daleko byłam w stanie pójść byleby osiągnąć swój cel, byleby choć przez moment poczuć się kochaną.
W momencie gdy wróciło to wspomnienie i zrozumiałam własne zachowanie, postanowiłam zakończyć ówczesny związek, w którym byłam. Zamieszkałam sama – pierwszy raz w moim życiu byłam sama i próbowałam wszystko sobie poukładać w głowie. A jednocześnie nadal wikłałam się w sytuacje, których wcale nie chciałam. Sytuacje, z których nie umiałam się wyplątać. Myśli samobójcze towarzyszyły mi każdego dnia.
Grudzień 2011 roku był to dla mnie ciężki okres. Teraz, z perspektywy czasu, widzę, że właśnie tamtego trzęsienia ziemi potrzebowałam. Trzęsienia w postaci wspomnień, by w ogóle na Boga zwrócić uwagę. Gdyby nie one to prawdopodobnie nic bym nie zmieniła w moim życiu i nadal szukałabym w niewłaściwych miejscach zaspokojenia moich potrzeb, które mógł zaspokoić jedynie Bóg.
Jednocześnie wtedy, po raz pierwszy, zdażyło mi się pomodlić. Poprosiłam Boga o to by, jeśli jest, to niech zrobi tak by mój obecny mąż a wtedy przyjaciel, stał się moim chłopakiem. W styczniu zostaliśmy parą. Oczywiście to mnie jeszcze nic a nic nie przekonało. Tłumaczyłam sobie, że przecież przypadki się zdarzają. Weszłam w związek z moim obecnym mężem z tym całym bagażem i ciężarem, który w sobie nosiłam. Wtedy zaczęłam coraz częściej zastanawiać się o co chodzi z tym Bogiem. Mój mąż nigdy nie krył tego, że on wierzy, że Bóg istnieje, więc sobie myślałam: jak to jest, że bardzo inteligentny facet wierzy w takie „bzdury”.
Tematy Boga jednak czasami po prostu wypływały w naszych rozmowach i był to chyba pierwszy raz w moim życiu gdy z kimś tak otwarcie rozmawiałam o wierze. Pół roku później zamieszkaliśmy razem, jako para. Jakoś to życie się toczyło, ale nadal wszystko nie było poukładane jakbym tego chciała. I wtedy postanowiłam poszukać odpowiedzi. Poszukać bez względu na to co znajdę. A może nawet trochę udowodnić mojemu mężowi i sobie, że Boga przecież nie ma. Napisałam maila do kilku ludzi, którzy wydawało mi się, że coś o Bogu mogą wiedzieć. Miałam wtedy więcej pytań niż odpowiedzi a jednocześnie jakoś nadal nie pasowało mi, że ten świat istnieje tak po prostu przez przypadek.
Jedną z osób, do której napisałam był pastor naszej wspólnoty – jakże jestem wdzięczna za to, że miał cierpliwość do odpisywania na moje długie maile. Zaprosił nas na spotkanie ze swoją żoną i z nim. Poszliśmy, posłuchaliśmy ich świadectwa, dostaliśmy stos książek… W tym samym czasie zdecydowaliśmy się uczestniczyć w kursie Alfa – bardziej z ciekawości niż z potrzeby serca. W pewnym momencie, po usłyszeniu tego wszystkiego, przeczytaniu, logicznym poukładaniu w głowie, doszłam do wniosku, że mam odpowiedzi, których poszukiwałam. Tyle, że te odpowiedzi mnie zaskoczyły bo nie tego się spodziewałam. Jedynym logicznym wnioskiem moich poszukiwań było stwierdzenie: tak, Bóg istnieje. Tak, Jezus jest oddał na krzyżu życie za grzechy ludzi a potem zmartwychwstał. Tak, oddał też życie za wszystkie moje grzechy. Tak, Bóg mnie kocha.
Pytanie było tylko: co ja z tym zrobię. Mogłam odrzucić tę prawdę i uznać, że mam to w nosie – wolę wierzyć w moje kłamstwa, albo pójść dalej drogą, którą zaczęłam iść. W grudniu 2012 roku w prostej modlitwie poprosiłam Jezusa by przyszedł i zmienił moje życie. By pomógł mi zacząć od nowa. Niedługo później tak samo zrobił mój mąż. Zaczęły się zmiany. Stopniowo nasze priorytety stały się inne niż do tej pory. Mieszkanie razem jako para już nie wydawało się taką „prostą” i nic nie znaczącą decyzją. Pół roku po tym wydarzeniu, 1 czerwca, wzięliśmy ślub. Tydzień później ochrzciliśmy się.
Bóg od tego czasu działa w naszym życiu. Zmienia nas każdego dnia na lepsze.
Pomógł mi uporać się z bagażem mojej przeszłości. Dziś nie noszę już w sobie bólu, strachu, nie szukam swojej wartości w innych. Jezus nauczył mnie jak przyjmować wybaczenie, ale także jak wybaczać innym. Dzisiaj z pokojem w sercu, jaki może dać tylko Chrystus, modlę się o zbawienie dla mojego brata bo wiem, że tylko Bóg może zmienić jego serce.
Dziś już wiem, że jestem córką Króla i dziękuję Mu każdego dnia za nowe życie jakie mi dał.
Monika – Wrocław 2018